Leci sobie samolot, ma pełną łączność z wieżą kontrolną, rozbija się niemal na oczach oczekujących, Rosjanie oficjalnie oświadczają, że byli na miejscu katastrofy już po kilku minutach, która nastąpiła precyzyjnie o godz. 08:56, ale nie było kogo ratować. Jest całe mnóstwo świadków, włącznie z wieżą kontrolną. My dziękujemy z góry za bezprzykładnie szybką akcję. Potem okazuje się, że Rosjanie mylą się o kilkanaście minut (wedle Donalda Tuska o 15), które dla samolotu oznaczają przebycie w normalnych warunkach nawet kilkudziesięciu kilometrów (sic!).
A jak po 18 dniach tłumaczy tę katastrofalną omyłkę premier rządu kraju, którego służby ponoć do ostatniej chwili utrzymywały łączność i nadzorowały lot samolotu z głową własnego państwa? Ano, tak:
"(...) po wgłębieniu się w prace śledczych okazuje się, że aby zdefiniować nawet najprostszy fakt dotyczący katastrofy trzeba na wszelki wypadek zbadać wszystkie okoliczności. - Nie wystarczy jeden materiał źródłowy, nie wystarczy zapis z czarnej skrzynki, trzeba zbadać wszystkie okoliczności (...)".
Czuję się traktowany jak baran przez premiera własnego kraju. Mam bowiem przypuszczenie ocierające się o pewność, że samolot wiozący m.in. komplet najwyższych dowódców wojskowych był traktowany jak kukuruźnik wiozący kilka baranów.
P.S. Dziś kolega z pracy, który głosował na PO, po przeczytaniu na Onecie wypowiedzi W. Cimoszewicza (że polska prokuratura nadzoruje to śledztwo tak samo, jak włamanie do garażu na Grochowie) stwierdził, że ma tego dość i ma nadzieję, że PO zapłaci za to cenę w wyborach. Do wyborów daleko, ale i tak dzięki mu za tak spektakularne otwarcie oczu.
http://wiadomosci.onet.pl/2162381,11,awaria_czy_eksplozja_premier_dementuje,item.html